Jak zepsułam dzieciom i sobie dzień?

To był piękny majowy dzień. Jak zawsze słońce dodało mi energii i kontrolę nade mną przejął wewnętrzny mistrz planowania i postanowiłam wykorzystać każdą minutę pogodnego dnia. Iza szła do przedszkola tylko na dwie godziny, co pozostawiało nam bardzo dużo czasu na spędzenie czasu razem. Czasu wypełnionego rozrywkami zaplanowanymi przez supermamę.

Żeby zmaksymalizować czas poza domem, drzemkę młodszego dziecka zaplanowałam na czas przejazdu komunikacją miejską. Plan wyglądał tak, że odbieramy Izę, wszyscy są w fantastycznym humorze na wieść o wycieczce do zoo. Kostek drzemie w autobusie, podczas gdy ja rozmawiam z Izą o jej pobycie w przedszkolu. Potem wszyscy pełni energii oglądamy zwierzaki z uśmiechami na ustach. Następnie idziemy zjeść naleśniki, bo przecież wszyscy uwielbiają naleśniki i z brzuchami wypełnionymi szczęściem wracamy do domu, podzielić się z tatą wrażeniami z tego cudownego dnia. Co mogło pójść nie tak?

Wszystko.

Zapakowałam Kostka do wózka i ruszyliśmy. Okazało się, że drugorodny miał akurat dzień wyjątkowo niewózkowy i od początku wyrażał swoją niechęć do bycia skrępowanym pasami w tymże pojeździe. Udało się jednak przytwierdzić dzieci do wózka przy użyciu bułek z pobliskiej piekarni i pojechaliśmy. Kostek nie zasnął jak założyłam, co więcej, zmęczony, urządził awanturę życia w autobusie. Krzycząc i płacząc do zakrztuszenia, wił się na wszystkie strony, skupiając na nas uwagę wszystkich pasażerów. Byłam zmuszona go wyjąć i ponowić próbę uspokojenia na fotelu. Nie było to łatwe i na efekt trzeba było trochę poczekać. W końcu jednak się udało i mogłam opuścić środek komunikacji z dzieckiem na jednej ręce, wyciągając podwójny wózek z drugim dzieckiem ręką wolną. Wysiedliśmy wcześniej z niegasnącą nadzieją, że Kostek zaśnie w wózku podczas spaceru. Zrobiłam więc dodatkowe kilometry, ale on nie zasnął. Co więcej, przeszliśmy przez park, w którym Iza zobaczyła plac zabaw na który chciała iść. W tym momencie ważyły się losy naszego wyjścia. Mam dzieci nie od wczoraj, wiem, że elastyczność jest moim sprzymierzeńcem i jest w stanie uratować niejedną sytuację. Niestety postanowiłam z tej wiedzy nie skorzystać i cisnąć wyznaczony plan pomimo, że gdzieś w środku już wiedziałam, że nie ma to najmniejszego sensu.

Nie mieliśmy jeszcze biletów do zoo, więc nic nie kosztowałoby mnie zrezygnowanie z wizyty tego dnia i pójście z dziećmi na plac zabaw na który miały ochotę. Ogród zoologiczny jest niedaleko od naszego miejsca zamieszkania, więc nie była to wyprawa życia, ani nawet pierwsza wizyta, ale jedna z wielu, więc rezygnacja akurat tego dnia nie byłaby wielką stratą. Jeszcze mogliśmy mieć bardzo udane wyjście, wystarczyło zmienić plan. Niestety, powiedziałam, że teraz idziemy do zoo bo będzie mniej ludzi, a na plac zabaw możemy zajść w drodze powrotnej.

przy wybiegu małp

Kostek coraz bardziej zmęczony marudził już bez przerwy, a ja w tym akompaniamencie twardo kupiłam bilety i przeszliśmy bramę ogrodu. Kolorowe, skrzeczące papugi na chwilę zainteresowały dzieci, ale w momencie kiedy Iza chciała już iść dalej, Kostek nie chciał wrócić do wózka a w tempie jego przemieszczania się obejście zoo zajęłoby nam chyba tydzień. Wybrałam więc moją ulubioną opcję, jako posiadaczki podwójnego wózka. Pcham pusty wózek, jedno dziecko biega obok, drugie niosę na rękach. Tak udało nam się dojść do małp. Tutaj pełen zachwyt. Małpy ganiały się, biegały i krzyczały na siebie, przedstawienie, które doceniły dzieci. Jednak Izie znudziło się szybciej i była gotowa iść dalej, a na próbę odsunięcia się od wybiegu tych ciekawych zwierzaków, Kostek padł na ziemię w rozpaczy. Pozbierałam płaczącego malucha i w nadziei, że oglądanie rybek uspokaja, ruszyliśmy do akwarium. Rybki znów pomogły na chwilę. Byliśmy jednak na początku zwiedzania, a ja miałam już dość. Podobnie zresztą jak moje dzieci.

Żeby chyba pogorszyć jeszcze swoją sytuację, powiedziałam rano Izie, że tego dnia pójdziemy popołudniu całą rodziną na lody, żeby uczcić rocznicę ślubu rodziców. Jakim młotkiem trzeba być, żeby obiecać trzyletniemu dziecku lody na które będzie musiało ileś godzin czekać. Kiedy zegarki w tym wieku pokazują jedyną słuszną godzinę czyli: teraz. Iza więc upominała się o lody średnio co piętnaście sekund, a ja z uporem maniaka odpowiadałam, że dopiero popołudniu, całą rodziną, bo tak będzie miło.

Iza była więc coraz bardziej niepocieszona, oznajmiając, że w brzuchu jej burczy, ale tylko lody były w stanie zaspokoić ten głód. Poza tym nadal chciała iść na plac zabaw a nie do zoo. Ja ganiałam młodszego, który z braku drzemki już ledwo się trzymał na nogach, ale dawał radę ściągać z głowy chusteczkę, więc nieoficjalną pamiątką tego dnia mógł jeszcze się okazać udar cieplny. Postanowiłam usiąść z towarzystwem na chwilę w cieniu, żeby chociaż posmarować ich kremem z filtrem bo słońce operowało coraz mocniej. Jako, że tego pięknego dnia wszelkimi sposobami utrudniałam sobie życie, kupiłam im lemoniadę na spółkę, gdyż wszem i wobec znane są umiejętności dzielenia się u dzieci poniżej lat pięciu. Jakimś cudem udało mi się ich posmarować i zapakować do wózka.

Po kolejnej symfonii płaczu, młody w końcu zasnął. Wtedy starsza siostra stwierdziła, że trzeba już utrzymać starannie wypracowany nastrój i postanowiła działać za dwoje w czasie odpoczynku brata. Zoo było już tylko tłem wszystkiego co się działo dalej. Zwierzęta mogłyby tańczyć oberka, a ona chciała iść na plac zabaw i jeść lody. Ewentualnie jeszcze przejechać się kolejką, która z zoo ma tyle wspólnego co ja w tym momencie z oazą spokoju. Poszliśmy więc na plac zabaw na terenie zoo, ale nie ten dla mniejszych dzieci, bo po co? Iza weszła na najwyższą zjeżdżalnię, z której bała się sama zjechać, a ja nie mogłam dać jej ręki dla otuchy, bo zwyczajnie jej nie dosięgałam. Kiedy moje zapewnienia, że złapię ją na dole nic nie dały, a kolejka dzieci za nią rosła z każdą chwilą, musiałam wejść na górę i znieść ją płaczącą, bo przecież ona chciała zjechać.

Miałam dość, coraz bardziej mnie uderzało jak dałam ciała i jak bardzo ponosimy konsekwencje mojej głupiej decyzji. Bo dzieci koniec końców, zachowywały się jak dzieci i nie do nich powinnam mieć pretensje.

Zaliczyliśmy jeszcze awanturę jedzeniową po której oficjalnie się poddałam i postanowiłam wrócić do domu, póki młody spał. Ale nie z nim te numery. Obudził się i w komunikacji miejskiej dał koncert lepszy niż kiedyś mistrzowie akordeonu, grający trzy nuty z pięciu piosenek w zapętleniu. Na szczęście ostatnim przebłyskiem geniuszu wpadłam na to, żeby zdjąć dzieciom buty i skarpetki, dzięki czemu radośnie zaczęli eksplorować swoje stopy i ich wolność w przestrzeni miejskiej. Tym sposobem udało nam się dojechać do domu. Chciałabym powiedzieć, że po powrocie padłam i odpoczywałam do końca dnia, ale wszyscy dzieciaci wiedzą, że taki scenariusz nie istnieje, trzeba się ogarnąć i jechać dalej z życiem. Najlepiej porzucając swoją złość i poczucie rozczarowania. Bo skoro koncertowo rozwaliłam nam dzień, warto by było zawalczyć o dobry wieczór.

gołe stopy ratujące dzień 😉

Czy po tych doświadczeniach już nigdy nie wyszliśmy z domu? Oczywiście, że nie. Staram się tylko pamiętać, że organizuję wyjścia dla dzieci i to ich głos trzeba brać pod uwagę. Następnym razem będzie lepiej.

To dla mnie ważne!

Dopiero startuję z blogiem, dlatego każde polubienie, udostępnienie lub skomentowanie posta w social media jest dla mnie bardzo istotne. Zapraszam również do śledzenia moich profili. Dziękuję!